„Ciekawy to paradoks, że kiedy zaakceptuję siebie takiego, jakim jestem, wtedy mogę się zmienić.”
Przyznam Ci się do czegoś.
Te słowa Carl’a Rogers’a (ojca psychologii humanistycznej, czyt. naprawdę wielka psychologiczna szycha!) od wielu lat mnie prześladowały, a niekiedy doprowadzały do szału. Dosłownie!
Intuicyjnie czułam, że Rogers skrył w nich wielką mądrość. Ale nie potrafiłam się do niej dostać i wydobyć na zewnątrz.
No bo jak???
- Jak mogę siebie zaakceptować ZANIM się zmienię?
- Po co mam się zmieniać, skoro akceptuję siebie taką, jaką jestem?
To się przecież wyklucza.
Nie rozumiałam tych słów, ale czułam ich potencjał i się uparłam: skorzystam z mądrości, jaką dzielił się Rogers, choćbym miała zacząć obgryzać paznokcie ;-)
Aż tu pewnego pięknego dnia… oświeciło mnie!! :-D
Rozpracowałam sobie jego twierdzenie tak samo, tyle że odwrotnie. I wtedy zrozumiałam, że można siebie zaakceptować zanim się zmienisz (wytrwaj przy mnie, a za chwileczkę wszystko stanie się jasne).
A więc tak:
Jeśli nie akceptuję swojego wyglądu, pochodzenia, wykształcenia, pozycji, statusu społecznego czy materialnego,
to na pewno towarzyszą mi:
- negatywne emocje,
- negatywne oceny własnej osoby,
- negatywne myśli, które powracają jak bumerang, krążą po głowie i nie dają spokoju (tak zwane ruminacje),
przez co moje subiektywne poczucie szczęścia i zadowolenia z życia zauważalnie pikuje w dół,
a w takim stanie o wiele trudniej o zmianę, branie na siebie ryzyka, funkcjonowanie na optymalnym poziomie (lub nazywając sprawy po imieniu: odważne i dziarskie ruszenie swoich czterech liter z fotela),
w związku z czym zaczynam wykazywać pewne nieciekawe tendencje; być może w niektórych z nich przejrzysz się jak w lustrze:
nadużywanie słów „później” oraz „na wiosnę”,
nadawanie priorytetu programom telewizyjnym ze sławnymi ludźmi tańczącymi na lodzie (czy na czymkolwiek innym – obojętne),
SUC, czyli syndrom uogólnionego czekania, dokładnie nie wiadomo na co, może na cud, może na lepszą pogodę, wygraną w loterii albo na księcia z bajki, cokolwiek oby przyszło samo i zrobiło coś żeby było miło,
zajmowanie rąk wszystkim, tylko nie tym co trzeba: praniem firanek, wypróbowywaniem nowego przepisu na muffinki z czereśniami i czekoladą (w trybie pilnym!), spacerem z pieskiem tak długo, że pies chce wracać do domu, czy też dowiadywaniem się poprzez FB, czy kolega z podstawówki (z którym kontakt urwał się 100 lat temu) pojechał na wakacje w góry czy nad morze – nagle to wszystko wydaje się być całkiem rozsądnym pomysłem.
I w taki oto sposób wracamy do Rogerowskiego punktu wyjścia: nie akceptuję siebie, i WŁAŚNIE DLATEGO tak ciężko jest mi coś w sobie zmienić, działać, ryzykować i brać na siebie odpowiedzialność za moje czyny.
Ufff…. Nawet trudno mi opisać, jaką ulgę odczułam, kiedy w końcu rozgryzłam szyfr Carl’a Rogers’a. :-)
Ale niestety…
…choć radość sięgała sufitu – nie trwała zbyt długo. Automatycznie pojawiła się druga zagadka – ok, już wiem jak działa to (o)błędne koło pt. „nie akceptuję siebie, więc się nie zmieniam” – tylko co mi po tej wiedzy? Chciałam koniecznie znaleźć jakiś sposób, jak to koło można zatrzymać i kolejnego pięknego dnia – znalazłam!
A dokładnie to znalazłam jedno niesamowite badanie, które jako pierwsze na świecie wzięło pod mikroskop prokrastynację razem z autoempatią.
Jeśli słowo prokrastynacja wydaje Ci się nieco obce, już tłumaczę: to odwlekanie w czasie tego, co ważne, używając przeróżnych sposobów (m.in. z punktu 5, lub jeszcze bardziej imponujących i fikuśnych).
A oto co się okazało…
Im wyższy poziom prokrastynacji – tym niższy autoempatii i wyższy stresu.
Czyli, jeśli oceniasz siebie bardzo nisko i czujesz, że inni są lepsi, bardziej produktywni, osiągają więcej niż Ty (= niski poziom autoempatii), to tym większe prawdopodobieństwo, że będziesz odwlekać realizacje swoich planów, celów i wartości (= wysoki poziom prokrastynacji). Co rzecz jasna odzwierciedli się w Twoim gorszym samopoczuciu (= wysoki poziom stresu).
Albo jeszcze inaczej: im bardziej krytykujesz i nie akceptujesz siebie takiej, jaką jesteś – tym mniejsze prawdopodobieństwo, że kiwniesz palcem, by to zmienić. Bo nie będzie Ci się chciało, zabraknie Ci sił i pozytywnego zapału, żeby to zrobić.
Et voilà, Carl Rogers wraca i z nieskrywaną satysfakcją stwierdza „a nie mówiłem??” – „kiedy zaakceptuję siebie takiego jakim jestem, wtedy mogę się zmienić.”
- A jak siebie zaakceptować, żeby mieć więcej siły i chęci na wprowadzanie pozytywnych zmian?
- Jak nie dopuścić do prokrastynacji wynikającej z braku samoakceptacji?
Na to wszystko odpowiedź jest jedna – empatią do samego siebie.
A czym ona jest? Pisałam o tym uuu, a może i więcej razy, na przykład w tych tekstach:
- „Jak poprawić poczucie własnej wartości? – Rzecz najważniejsza: zastąpić je autoempatią”,
- „Zaprzyjaźnij się ze sobą, a zaczniesz patrzeć na świat bardziej optymistycznie”,
- „Autoempatia – Umysł, który ze sobą nie walczy, to umysł szczęśliwy, trzeźwo myślący i spokojny”.
Dla przypomnienia – krótka definicja: „wyrozumiałość i życzliwość do samego siebie w odpowiedzi na ból i porażkę”.
To tyle jeśli chodzi o teorię, przejdźmy do praktyki.
Chcę Ci zaproponować jedno z najsłynniejszych ćwiczeń Kristin Neff – autoempatyczna przerwa. Będzie Cię ona kosztować nie więcej niż 1 minutę i 3 krótkie zdania wypowiedziane na głos:
„To jest ciężkie.”
Ewentualnie: „To jest moment cierpienia.” „To jest stresujące.” lub „Ała!”„Nie jestem sama.”
Ewentualnie: „Cierpienie to naturalna część życia.” „Inni ludzie też to czują.”„Będę dla siebie miła.”
Ewentualnie: „Będę do siebie cierpliwa.” „Uczę się akceptować samą siebie taką jaką jestem.”, czy też" „Wybaczam sobie.”
Pytasz, czy wtedy, kiedy dotarłam do praktycznych ćwiczeń autoempatii, poczułam ulgę? No nie zupełnie. Najpierw przyszło zainteresowanie, połączone z dość sporym niedowierzaniem: „i to ma zadziałać?”
A jednak!
Do dziś testuję na siebie i stwierdzam – tak, to działa.
Gdybyś miała (podobnie jak ja) wątpliwości czy ochotę na lekkie kpiny z całego tego empatycznego nastawienia do siebie – powiem Ci: śmiało!
Tylko najpierw wypróbuj. Złap siebie w trudniejszym momencie, który dodatkowo „okraszasz” samokrytyką i przeprowadź mały test. Zatrzymaj się na momencik, poświęć 1 minutę na autoempatyczną przerwę. Wypowiedz powyższe 3 zdania. I zobacz jak się będziesz czuła.
Co Ty na to? Gotowa na eksperyment?
Podobał Ci się ten tekst? Daj znać w komentarzu :-)