Tak na marginesie, to może i trochę szkoda, co nie? :-) Jakże przyjemnie byłoby po prostu do czegoś przysiąść, zebrać w sobie energię, zapał i wypływający prosto z serca entuzjazm. Zrobić za pierwszym podejściem i cieszyć oko swoim idealnym dziełem oraz błyskiem podziwu w oczach innych. Oj, przyjemnie by było, ale… z reguły tak nie jest.
A żeby pokazać jak jest, posłużę się przykładem ptactwa wodnego :-)
Pierwszy szkic najczęściej jest małym nieopierzonym, brzydkim kaczątkiem. Wpuścisz takiego do domu, to narobi bałaganu, hałasu, a niepilnowane z pewnością wpadnie w jakieś tarapaty. Nie wie dokąd iść, nie wie co ma ze sobą zrobić. Mówiąc w skrócie, zwrot „niewiele myśląc…“ pasuje do niego idealnie. Nie olśniewa też urodą, nie zapiera tchu, nie odbiera mowy, a niekiedy nawet nie zaciekawia.
Taki brzydal często jest powodem zniechęcenia do zmian, zrażenia się rozwojem osobistym i pracą nad sobą. Bo kiedy zaczynamy tworzyć coś nowego, pełni entuzjazmu spodziewamy się, że pójdzie jak z płatka – od razu bezbłędnie, lekko i przyjemnie. A nawet jeśli bierzemy pod uwagę jakieś początkowe utrudnienia, to naładowani pozytywną energią i chęcią do wielkich zmian, często zakładamy, że aż tak ciężko to jednak nie będzie. I to przekonanie najczęściej rozbija się o twardą podłogę wyłożoną pierwszymi szkicami.
Oczywiście, gwoli ścisłości, trzeba zaznaczyć, że istnieją całkiem udane, a niekiedy genialne pierwsze podejścia. Nienamacalna i niezrozumiała dla logiki energia popycha nas do przodu i prowadzi dokładnie tam gdzie trzeba. Wtedy udaje się za pierwszym razem, efekt jest świetny, a wszyscy są zadowoleni – tak też bywa. Tylko że jest to bardziej wyjątek, niż reguła.
Z reguły początki są mizerne. Najpierw jest rozczarowanie. Następnie nadchodzi zniechęcenie i faza pt. „nie nadaję się do tego”. Dopiero później ewentualna mobilizacja i nieufne, drugie podejście. Potem trzecie, czwarte, kolejne, i może jeszcze jedno.
Brzmi krótko i zwięźle. W 5 zdaniach zmieścił się ogromny proces przebijania się centymetr po centymetrze, jak przez dżunglę kolejnych szkiców. Nie cieszy się on popularnością i tylko nieliczni tutaj zaglądają. A jednocześnie jest to proces, na którym właśnie ci nieliczni budują swój sukces, jakkolwiek go rozumieją.
Już nie kaczątko, ale jeszcze nie łabędź – krótko mówiąc: nie wiadomo do końca, co z tego będzie
Nie lubimy zaglądać we własną mizerność. To nie łatwe, wielu traci tutaj równowagę, wypada z trasy i zniechęca się do całej jazdy. To zrozumiałe. Bo jak na razie, najbardziej rzucają się w oczy własne błędy, niedociągnięcia i braki. Pierwszy szkic podsuwa je pod nos i mówi: „zobacz, co stworzyłeś, to się do niczego nie nadaje”.
Możesz oczywiście rzucić w kąt wszystko, co początkowo przyprawiało Cię o dreszcz pozytywnych emocji. Masz wszelkie prawo zmienić zdanie, zrezygnować i wziąć się za kompletnie nowy pomysł. Czemu nie? Może coś innego uda się lepiej i wraz z pierwszym szkicem wcale nie będzie takie marne. Są szanse na to, że zmieniając temat, wena otoczy Cię swoją kreatywną opieką. Ale istnieje też spore prawdopodobieństwo, że historia się powtórzy i ponownie skończysz z marnym pierwszym szkicem natrętnie nie dającym Ci spokoju.
Na porzucenie pomysłu w kąt zawsze będzie czas
Tym razem proponuję Ci zrobić coś innego. Nie przeganiaj pierwszego szkicu, choćby jeszcze przez chwilę. Daj mu szansę. Bo może się okazać, że to jeden z najbardziej kluczowych momentów w Twoim rozwoju, a chyba nie chcesz go zaprzepaścić?
Wyobraź sobie, że pierwszy szkic czegokolwiek to tylko brzydkie kaczątko. Daj mu czas i zaufaj sobie, że wszystko idzie zgodnie z planem, że tak po prostu jest i że to naturalna kolej rzeczy. Może i do ideału mu daleko, ale charakteryzuje się niesamowicie mocną stroną – on już istnieje. To dzięki Tobie przyszedł na świat. Pierwszy szkic to plastelina, którą trzymasz w rękach i to teraz zaczyna się cała zabawa.
Od Ciebie zależy, co dalej z nią poczniesz – czy odłożysz do pudełka, czy z czasem zaczniesz nadawać jej jakiś kształt.
Czy Hemingway miał rację, że pierwszy szkic to nic ciekawego? Moim zdaniem, nie do końca. Bo gdyby nie ten pierwszy, nie byłoby kolejnych, coraz lepszych i coraz ciekawszych. Dlatego mam wielką ochotę zmienić dosadność tego zdania i powiedzieć, że pierwszy szkic to nieopierzone, brzydkie kaczątko. Albo jeszcze lepiej – diament, tylko że nieoszlifowany. A jeśli miałabym znaleźć w tym coś toksycznego, to mój wybór padłby na wymówki i łatwość, z jaką przychodzą nam do głowy: „bo to takie trudne“, „bo życie jest ciężkie“, „bo jestem biedny i nic mi się nie udaje“.
Wyrzucić pierwszy szkic do kosza jest łatwo. Zostać z nim chwilę dłużej, niż Ci podpowiada Twój dyskomfort, już trudniej. To nie będzie przyjemnie, może nawet trochę zaboleć. Możesz pozbyć się go w każdej chwili, ale jest lepsze wyjście: możesz go poprawić, udoskonalić i oszlifować.
Nie bierz go do siebie tak osobiście, jakkolwiek marny, nie definiuje Ciebie jako osoby. A jeśli cokolwiek ma odzwierciedlać Twoją postawę, to nie zrobi tego pierwszy szkic, ale każdy z kolejnych.
Podobał Ci się ten tekst? Daj znać w komentarzu :-)