Podobnie jak w pytaniach z kategorii „tych znaczących”, także i tutaj, budzi się we mnie niechęć do przedstawienia jednoznacznej odpowiedzi. Uważam, że jedyna słuszna opcja byłaby krzywdząca względem zadumy, jaką to pytanie wzbudza.
Dlatego spróbuję odpowiedzieć na nie, ale uprzedzam, że jeśli nastawiasz się na jedną prawidłową odpowiedź, troszkę się zawiedziesz. Do tak ciekawych rejonów, drzwi wejściowe wolę pozostawić lekko uchylone, żeby mogły wpuszczać coraz więcej przemyśleń i pomysłów.
Galopem przez historię rozwoju osobistego
Lata 70 i 80 w zachodnim świecie, to był czas wielkiego zwrotu ku sobie. Poradniki, programy telewizyjne, treningi, warsztaty wyrastały jak grzybki po dobrym deszczu, a większość z nich twarzą była zwrócone do „ja”. Ogólnie rzecz ujmując, odkrycie i wykorzystanie swojego potencjału, który na pewno skrywa się w Tobie, stało się osią, wokół której orbitowały różne ruchy, książki, coaching, itd. Popracuj nad pewnością siebie, produktywnością, osiąganiem celów, piękną sylwetką i kondycją fizyczną – do takich i wielu innych planów zachęcano potencjalnych zainteresowanych.
I tak dekady mijały, a rozwój osobisty łączył się z przesłaniem: skup się na sobie, a dzięki temu świat stanie się lepszy, bo przybędzie o jedną szczęśliwą osobę więcej.
Ale jak to bywa we wszystkim, od gustu osobistego, poprzez modę, a kończąc na badaniach naukowych, rozwój osobisty też cały czas ewoluuje i zalicza zakręty. Z biegiem czasu, pęd ku skutecznemu osiąganiu celów i parciu ku swoim wysoko wyśrubowanym standardom, zaczął przesiąkać zaspokajaniem potrzeb mniej materialnych, a bardziej emocjonalnych i duchowych. Dziś nikogo nie dziwi, że prezes międzynarodowej firmy chodzi na zajęcia z jogi, czy też robi sobie przerwę na medytację podczas pracy.
Ten zwrot zachęca zainteresowanych, by zaglądali nieco głębiej w samego siebie, i wsłuchiwali się w wewnętrzny głos, ponad szum codziennych spraw. Mindfulness, autoempatia, czy wdzięczność pozwalają zobaczyć w sobie zwyczajność, człowieczeństwo, brak perfekcji i cenić te cechy, a nie krytykować się za nie.
Od „ja” do „my”
Indywidualistyczne nakierowanie całej energii na siebie samego, według niektórych odchodzi do lamusa. W zamian za to pojawia się kolektywistyczne „my”. Być może zainteresowanie sobą powoli traci na swoim uroku, być może przejadło nam się ściganie z nowymi targetami i doglądanie jedynie swojego kawałka ogródka, a być może za sprawą internetu, podróży, światowych kryzysów, zmian klimatycznych, czy techniki, świat naprawdę się skurczył. XXI wiek przyniósł ze sobą chęć nawiązywania znaczących więzi między sąsiadami, małymi społecznościami, dużymi grupami, lokalnie lub globalnie. W tym nurcie usłyszysz: zacznij tworzyć życzliwy świat wokół siebie, otwórz się na innych, zrób dobry uczynek, zatroszcz się o kogoś, daj coś z siebie, jeśli chcesz być szczęśliwy.
Dwie opcje – którą wybierasz?
Dzisiejsze czasy to mieszanka wszystkiego, ale w telegraficznym skrócie, stoją przed Tobą dwa prądy: rozwój zaczyna się ode mnie, albo: rozwijam się wtedy, kiedy daję coś światu. Mówiąc inaczej, pierwsza opcja to przekonanie, że najpierw pracuję nad sobą, napełniam swój kufer ze skarbami, żebym mógł je rozdać dalej. Druga mówi: zacznę od życzliwości do innych, zwrócę się ku ludziom, kontakt z nimi nauczy mnie wszystkiego, czego chcę wiedzieć, także o sobie.
W taki sposób masz przed Tobą dwie opcje, a zatem… ku której skłaniasz się bardziej?
Moim zdaniem…
Wracając do fascynującego pytania: czy akceptacja i empatia do innych jest możliwa, gdy brakuje nam jej do samego siebie – to dla mnie osobiście ono brzmi: czy jestem w stanie dać coś z siebie komuś innemu, kiedy sam tego nie mam? Moim zdaniem – raczej nie. Utożsamiam się bardzo ze słowami Dalailamy XIV, który powiedział, że najpierw trzeba mieć współczucie do siebie samego, zanim zrodzi się współczucie na zewnątrz.
Jeśli na każdym kroku krytykuję samą siebie, najprawdopodobniej krytyka względem innych przyjdzie mi o wiele łatwiej, niż wyrozumiałość. Jeśli nie potrafię zaakceptować swoich niedoskonałości i skupiam na nich uwagę, raczej trudno mi będzie zauważać plusy i zalety u innych.
Dlatego uważam, że pierwszy krok najlepiej skierować do wewnątrz. Równie ważny jak kierunek, jest sposób w jaki to zrobisz, czyli łagodnie, powoli, uważnie i z ogromną ilością autoempatii. Tak jak w przyrodzie, ziarenko najpierw samo potrzebuje wody, żeby wyrosnąć na drzewo, które rodzi owoce dla innych. Dopiero wtedy, kiedy wypracuję w sobie ciszę i spokój, mogę nią emanować do innych. Kiedy nauczę się wybaczać swoje błędy i rozumieć, dlaczego je popełniam, lepiej zrozumiem też inną osobę. Jeśli kawałek po kawałku przyswoję wielką lekcję samoakceptacji, łatwiej mi będzie akceptować innych, takimi jacy są.
Ale… zostawiając te drzwi nieco uchylone
Paul Gilbert, brytyjski twórca terapii skoncentrowanej na empatii, twierdzi, że szczera troska o siebie idzie ramię w ramię z troską o innych. I bardzo chętnie się pod tym podpisuję. Bo tak naprawdę te dwa elementy tworzą koło zamknięte. Najważniejszą kwestią jest to, żeby w którymś momencie swojego życia wskoczyć na tą kręcącą się karuzelę. Różnica tkwi tylko w tym, gdzie będzie Twój punkt startowy. Jeśli zrobisz to ze szczerym sercem, prędzej czy później dotrzesz do obu elementów, które zaczną się przeplatać, napędzać i tworzyć całość.
Podobał Ci się ten tekst? Daj znać w komentarzu :-)